Izrael: całe życie dla kibucu – c.d.

 

Kibuce i ich członkowie (hebr. kibbutzim) od początku reprezentowali całą mozaikę żydowskiej diaspory, odmienność ideową, społeczną i polityczną. Różne były losy kibucników, których połączyła idea pracy u podstaw na ziemi, którą trzeba było dosłownie ujarzmić, by zaczęła przynosić plony. Jedni przybyli do Palestyny w pierwszych alijach (imigracjach) jeszcze przez I wojną światową. Drudzy przeżyli koszmar Zagłady lub powstania w getcie warszawskim. Jedne kibuce realizowały zasady zbliżone do komunizmu, inne były bardziej tradycyjne i religijne. Do lat 50. znaczna większość kibbutzim pochodziła z Europy wschodniej (Żydzi aszkenazyjscy), potem zaczęły też powstawać kibuce Żydów przybyłych z Iranu, Maroka czy Tunezji.

 

Od Kindertransport do Lavi

 

Kibuc Lavi powstał w 1949 r. w Dolnej Galilei, na północy niespełna rok wcześniej powstałego państwa Izrael. Położone jest na przecięciu dróg, którymi dwa tysiące lat temu chodził Jezus Chrystus. Blisko stąd do Nazaretu, Kany, Kafarnaum i Jeziora Galilejskiego. Ale i do pierwszego w ogóle kibucu, Deganja Alef, założonego nad jeziorem w 1900 r., gdy Palestyna pozostawała pod panowaniem Imperium Osmańskiego, a potem także częściowo brytyjskiego mandatu.

Dziś gospodarka kibucu Lavi opiera się na intensywnym rolnictwie, ale znajduje się tu także zakład produkujący meble dla synagog (Lavi Furniture Industries), głównie dla potrzeb społeczności ortodoksyjnej. Odbiorcami jest podobno 5 tys. synagog na całym świecie. Dodatkowym źródłem dochodu jest turystyka, którego część stanowi czterogwiazdkowy hotel z basenem i sklepem oferującym pamiątki dotyczące miejsca i ogólnie tradycji żydowskiej. Ale jak to się wszystko zaczęło?

Lavi zostało utworzone przez młodych religijnych żydowskich imigrantów z Wielkiej Brytanii. Wielu z nich pochodziło z liczącego 10 tys. osób transportu żydowskich dzieci (tzw. Kindertransport), przerzuconych z III Rzeszy do Zjednoczonego Królestwa po tzw. Nocy kryształowej w listopadzie 1938 r.

90-letnia dziś Szeila Kritzler, jedna z założycielek osady, czeka już przy recepcji hotelu Lavi. Mimo podeszłego wieku, jest niezwykle żywiołową osobą. W kibucu zna wszystkich. Prowadzi nas do niedużej sali, w której zacznie swoją opowieść mocnym akcentem: „Trzeba zapamiętać jedno: w 1933 r. wybory parlamentarne w Niemczech, które wyniosły do władzy narodowych socjalistów, były pod każdym względem wolne i demokratyczne. Zagłosowała na nich z głębokiego przekonania znaczna większość obywateli”.

- Stopniowo zaczęli "oczyszczać" - jak to oni nazywali - społeczeństwo z tych, którzy według nich nie byli "Aryjczykami". Żydzi twierdzili początkowo, że nic im nie grozi. Mówili: "Przecież żyjemy tu od stuleci. Mamy swoich ludzi w rządzie. To jest kraj Goethe`go i Schillera. To minie". I nadszedł rok 1938, najpierw aneksja Austrii, a jesienią początek bezwzględnego prześladowania Żydów. Tej nocy w listopadzie zmietli z powierzchni ziemi większość synagog i żydowskich sklepów. Brzęk tłuczonego szkła nadał jej miano "kryształowej". Po tych wydarzeniach Żydzi nie mogli się już wydostać z Niemiec – przypomina.

Liderzy brytyjskich organizacji żydowskich wynegocjowali z rządem Wielkiej Brytanii przyjęcie transportu 10 tys. żydowskich dzieci z terenu III Rzeszy, zaanektowanej Austrii i Czechosłowacji oraz potem Polski i Wolnego Miasta Gdańska. Dzieci miały przebywać w Anglii tymczasowo, a potem wyemigrować do Palestyny. Rząd podjął decyzję, że akcja obejmie dzieci do 17. roku życia, ale bez opiekunów. Zaapelowano do społeczeństwa o przyjmowanie małych przybyszów w rodzinach zastępczych, domach opiekuńczych i na wiejskich farmach.

"Urodziłam się w Londynie. W owym czasie w Wielkiej Brytanii panowało wielkie zróżnicowanie klasowe, okropne bezrobocie i bieda. Ale mimo to, rząd podjął tę wspaniałą decyzję o przyjęciu żydowskich dzieci. Pamiętam te dzieci. Wyglądały inaczej niż brytyjskie, były inaczej ubrane. Na okryciach miały wyszyte imiona. Nie było przy nich rodziców, których w większości miały już nigdy więcej nie zobaczyć" - wspomina Szeila.

Grupa starszych dzieci z tego transportu założyła po wojnie kibuc Lavi. Jego powstanie niemal zbiegło się z utworzeniem w 1948 r. państwa Izrael. - Było ich trzydzieścioro pięcioro. Przybyli do Izraela bez znajomości języka. Poprosili rząd: dajcie nam kawałek ziemi tam, gdzie nikt wcześniej nie mieszkał. Dostali do wyboru jedno z trzech miejsc. Obejrzeli je wszystkie i zdecydowali, że ma to być ten skrawek w Galilei - wyjaśnia Szeila.

Jedna z dziewczynek z Kindertransport została adoptowana przez rodzinę Szeili i stała się jej siostrą. Resztę przyszła członkini kibucu poznała poprzez wspólne uczestnictwo w młodzieżowym ruchu religijnym brytyjskich Żydów Bnei Akiva. Dziś jest to największa międzynarodowa żydowska organizacja młodzieżowa o charakterze syjonizmu religijnego.

 

Skorpiony i dyzenteria

 

W lutym 1949 r. wspięli się pobliskie wzgórza. Nie mieli jakiegokolwiek wsparcia materialnego czy finansowego, ani wiedzy. Znali się trochę na rolnictwie, ale - jak wspomina Szeila - wyzwaniem było przekształcenie kamienistej, niemal pustynnej ziemi w pola uprawne. W pobliżu była wioska i zabudowania służące za szkołę. W początkowym okresie oczyszczali ziemię z kamieni, węży i skorpionów, a na noc szli spać do wsi.

W powstającym kibucu nie było prądu, bieżącej wody ani sanitariatów. Czasem do wsi przyjeżdżały beczkowozy z niezdatną do picia wodą, która była oczyszczana i racjonowana. Prysznic raz w tygodniu w wiosce, dzielono się nawet mydłem przerzucanym górą z męskiej do żeńskiej części polowej łaźni. - Ale w największe upały po powrocie na gospodarstwo byliśmy już spoceni. Oczywiście nikomu nie przyszło na myśl wracać do wsi - mówi 90-latka.

Warunki sanitarne były nędzne. Częste były przypadki zachorowań na dyzenterię. Przez pierwsze półtora roku Szeila i jej mąż, uciekinier z zaanektowanej przez nazistów Austrii, mieszkali z pierwszym dzieckiem w namiocie. Dla siebie mieli łóżko podarowane ze środków państwowych, dziecko spało w drewnianej skrzynce po owocach zastępującej kołyskę.

Brak wody rekompensowały dziko rosnące drzewa oliwne i cytrusowe, których w okolicy było mnóstwo. - Do Tyberiady schodziliśmy kupić chleb. Ale nie było czym zapłacić, więc złożyliśmy obietnicę: gdy oczyścimy ziemię z kamieni, posadzimy plony, a one wyrosną - zwrócimy pieniądze za chleb - wspomina ze śmiechem Szeila. Podczas posiłków każdemu przysługiwały widelec i łyżka oraz wspólny dla wszystkich nóż. W szabat spożywali pół ugotowanego na twardo jajka i kilka ziemniaków.

Pierwsze owoce pracy na roli trudno było nazwać plonami. Rośliny, które zwykle bez problemu obradzały w Wielkiej Brytanii, w pustynnym klimacie Palestyny szybko obumierały. Ale oni nie zrażali się niepowodzeniami. - Tak w skrócie został zbudowany Izrael. Cegła po cegle. Nie było przecież dróg, uniwersytetów. Dziś Tel-Awiw jest wielkim miastem. Ale wciąż pamiętam zapach drzew pomarańczowych - wzrok Szeili na chwilę sięga dalej niż jej zmęczony głos.

„Ktoś powie: no dobrze, ale takich pionierów jak wy było wielu w innych państwach. I trzeba się z tym zgodzić. Nas jednak trzymało razem coś więcej. Dla nas to miejsce nie było tylko jakimś skrawkiem ziemi, ale ziemią, którą 3000 lat temu kroczył król Dawid. Gdy żyliśmy w diasporze przez te wszystkie lata, modliliśmy się o powrót do Jerozolimy” – zaznacza kobieta.

 

Żydowskie „módl się i pracuj”

 

„Kibuc jest bardzo znaną częścią krajobrazu Izraela. Dla współczesnych Polaków może się kojarzyć z kołchozem lub PGR-em, które po upadku komunizmu splajtowały” - mówił kilka lat temu wywiadzie dla KAI ks. dr Romuald Jakub Weksler-Waszkinel, wieloletni wykładowca KUL zaangażowany w dialog chrześcijańsko-żydowski, który spędził kilka miesięcy w kibucu Sde Eliyahu.

Kibuc, w którym mieszkał, był ich całkowitą odwrotnością, gdyż rozkwitał. Żyje tam 130 rodzin w swoich domach, pracując wspólnie i nie otrzymując wynagrodzenia, bo „każdy ma wszystko, co jest mu potrzebne do życia”. - Można powiedzieć, (...) że jest to zbiorowość podobna do rodziny benedyktyńskiej, gdzie ideałem jest „módl się i pracuj”. Jest to kibuc religijny, ale są też kibuce świeckie, z których, jak słyszałem, wiele plajtuje albo się prywatyzuje – wyjaśniał ks. Weksler-Waszkinel.

Lavi będzie obchodzić 70. urodziny w lutym przyszłego roku. Szeila dawała z siebie wszystko na rzecz kibucu przez każde z tych 70 lat. - Wciąż wlewam nieco wody do czajniczka na noc, na wypadek, gdyby jutro nie nadeszło - zaznacza. Co dało jej siłę przetrwania? Wiara, szacunek dla tradycji ojców, przestrzeganie zasad szabatu. Nie każdy kibuc tak żył.

Jak sama wspomina, urodziła się w religijnej rodzinie. Od zawsze dziękowała w modlitwie za posiłek przed i po jedzeniu. W młodości Jerozolimę kojarzyła z jej niebiańską wizją i nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek będzie mogła przechadzać się jej ulicami. Dziś podkreśla, że religijne wychowanie bardzo pomogło jej w przezwyciężeniu wszystkich trudności, jakich doświadczyła w spartańskich warunkach kibucu.

Jej zdaniem, bycie Żydem przekracza granice dyskusji teologicznej, bo ogarnia wszystko, czym żyjesz. - W judaizmie jest wiele tego, co można i czego nie można. To paradoksalnie czyni łatwiejszym życie w kibucu. Podstawowe pojęcie tego, czym jest kibuc, zamyka się w tym, że oddajesz swoje życie nie tylko rodzinie, ale też wspólnocie, a ona odwzajemnia ci się zaspokajaniem twoich potrzeb. Życie według tak określonych zasad jest lepsze. W tej sytuacji oczywiście nie jest łatwo widzieć, że ktoś obok ciebie coś dostaje, a tobie nie jest to dane. Dziś życie takie nie jest. Jest egoistyczne, wszędzie tylko „ja” i „mnie”, nie ma już „nas” – stwierdza z nieskrywaną goryczą Szeila.

 

Całe życie bez pieniędzy

 

Od dziarskiej 90-latki dostaje się też Facebookowi. - Jego założyciel, młody człowiek, chciał połączyć ze sobą wszystkich ludzi na świecie. Jaki jest tego rezultat? Nikt już ze sobą nie rozmawia, nikt już nie spogląda w oczy drugiemu. Nie minie wiele czasu aż dzieci przestaną pisać na papierze, tak jak ja pisałam w dzieciństwie. Będą tylko przesyłać sobie informacje tekstowe. Wynalezienie druku jest niczym wobec rewolucji cyfrowej, jakiej dziś doświadczamy – stawia diagnozę Szeila.

Członków kibucu dopada nieubłagany upływ czasu. Na horyzoncie rysuje się konflikt pokoleń. Młodzi nie chcą już tu mieszkać i pracować na rzecz wspólnoty. Starsi próbują utrzymać kontakt z nowoczesnością. - Grzęznę w cyfrowej epoce, starając się ją zrozumieć. To mnie odróżnia od młodych, ale i mnie dopada wicher zmian. Nie wiem, co będzie jutro, a już na pewno nie zaprzątam sobie głowy tym, co przyniesie następny tydzień lub miesiąc - mówi lekko się uśmiechając Szeila.

Kibucnicy z Lavi spotykają się dziś tak samo jak w pierwszych latach funkcjonowania małego jeszcze wtedy gospodarstwa. W osadzie mieszka 700 osób, cztery pokolenia. Raz w miesiącu zbierają się, by przedyskutować najważniejsze kwestie dla ich wspólnego życia. – Czasem trzeba coś przegłosować, ale staramy się, by różnice zdań nie były zbyt wielkie. Następnego dnia przecież też trzeba wstać i żyć wśród tych samych ludzi – argumentuje Szeila.

W kibucu nikt za swoją pracę nie otrzymuje pensji. Cały zysk z działalności idzie na wspólne konto społeczności, nikt z kibucników zatem nikomu nie płaci ani w banknotach, ani kartą. Szeila wie, że i tego wkrótce zabraknie, bo już słyszała o kryptowalucie i „Bóg wie, co tam jeszcze”. – Ale chcę zaznaczyć, że nigdy nie zarobiłam dla siebie żadnych pieniędzy. To jest wymiana dóbr: ja oddałam całą siebie kibucowi, a w zamian kibuc daje mi to, czego potrzebuję – podkreśla.

W pierwszych latach przeszkadzała jej nieznajomość hebrajskiego, a i dziś nie jest zadowolona z tego, jak się nim posługuje. – Teraz ci, którzy przyjeżdżają do Izraela, uczą się go natychmiast. My nie mogliśmy wtedy sobie pozwolić na płatne lekcje. Poznaliśmy alfabet i uczyliśmy się z tekstów modlitw. I od naszych dzieci, które mówiły po hebrajsku od małego i wstydziły się, że my nie mówimy – przyznaje 90-latka, dodając, że zupełnie inaczej jest z jej rodzimym angielskim. Niemal wszyscy młodzi Izraelczycy się nim posługują, bo przecież „bez angielskiego w internecie nie przetrwasz”.

 

Niezwykły papież

 

Przeżywszy całe życie w kibucu Szeila przyznaje, że niewiele wie o Polsce. Wylicza kwestie oczywiste, ale niektóre z nich przykuwają uwagę natychmiast. - Papież Jan Paweł II... Cóż za niezwykły to był człowiek! W młodości bardzo zainteresowany teatrem. Gdy słuchałam, jak przemawiał już jako papież, wiedziałam, że coś jest na rzeczy, bo poruszał już sposobem, w jaki przykuwał tłumy. Jakież były reakcje zwłaszcza młodych ludzi, gdy się do nich zwracał! - wspomina.

Z pontyfikatu papieża Polaka zapadło jej w pamięci kilka zdarzeń, które dziś są symboliczne i stały się istotne nie tylko dla społeczności żydowskiej na całym świecie, ale dla wszystkich, którym leży na sercu dialog chrześcijan i wyznawców judaizmu. Jednym z nich była wizyta Jana Pawła II w rzymskiej Synagodze Większej. Papież m.in. napiętnował w swoim słynnym przemówieniu postawy wrogie wobec Żydów, nie tylko te o podłożu rasistowskim lub społecznym, ale i te, które uzasadniano względami teologicznymi. Nazwał też Żydów „starszymi braćmi w wierze” dla chrześcijan.

Szeila ubolewa, że podczas wizyty w Izraelu papież nie przybył do Lavi, co oczywiście było niemożliwe. Ale pamięta modlitwę Jana Pawła II przed Ścianą Płaczu w Jerozolimie. Składając swój list w szczelinę muru, Ojciec Święty prosił Boga o przebaczenie za winy popełnione na przestrzeni wieków przez Kościół katolicki. - W bardzo wzruszający sposób zaznaczył, że grzech jest udziałem wszystkich ludzi. Nie ma człowieka bez grzechu - uważa Szeila. Drugim Polakiem, którego mile wspomina, jest Lech Wałęsa. Jej zdaniem, idee Solidarności były bardzo podobne w wymiarze społecznym do tego, co towarzyszyło założycielom państwa Izrael.

 

Zbudowałaś to państwo!

 

Czy jest coś, czego dziś żałuje? Na odpowiedź trzeba czekać długo. Szeila kuli się jakby w sobie, pociera ręce, wyraźnie zafrapowana. Nigdy wcześniej nikomu tego nie mówiła, ale teraz może jest dobry czas.

Zbliżały się jej 50. urodziny, gdy otrzymała propozycję objęcia stanowiska akademickiego na jednej z uczelni poza kibucem. Codziennie darmowy transport w tę i z powrotem, musiałaby tylko dzielić życie na wspólnotę i pracę naukową. - W kibucu usłyszałam, że nie mogę wyjechać, bo tu pracuję na dwóch etatach. Nie ma mowy. Ta decyzja była dla mnie bardzo trudna – przyznaje.

Tego dnia wracała do domu ze łzami w oczach, gdy zagadnął ją jeden z kibucników: „Co się stało?”. – Nic! – odpowiedziała szorstko. „Co się stało, Szeilo? Dlaczego płaczesz?”. Odparła: „Wszystkie moje szkolne przyjaciółki w Londynie zrobiły profesurę. Wszystkie, tylko nie ja!”. – I dlatego płaczesz? Że chciałabyś być profesorem? Pomogłaś zbudować państwo Izrael, a myślisz o byciu naukowcem? Chcesz to w ogóle porównywać? Otrzyj łzy natychmiast!”.

„Dziś nie jest mi wcale przykro. Jestem wdzięczna za to, co zrobiłam” – mówi z nieskrywaną satysfakcją w głosie 90-latka. Jest dumna ze swego życia, dzieci, wnuków i prawnuków, czuje się spełniona i szczęśliwa. „Po 70 latach budowania tej wioski mogę powiedzieć, że miałam wystarczająco dużo jedzenia – chyba więcej niż potrzeba, jak w przypadku całego zachodniego świata – oraz bogate życie kulturalne i pełne radości życie religijne” – dodaje sędziwa mieszkanka Lavi.

Niektóre chwile z dawnych czasów w kibucu Szeila Kritzler będzie pamiętać do końca życia: „Jest piątek wieczór, zaczyna się szabat. Mężczyźni w swoich najlepszych białych koszulach zdążają do synagogi. Kobiet idzie mniej, bo zostają w domach z dziećmi. To wspaniałe uczucie, gdy cały tydzień wspólnie pracowaliśmy, a potem wspólnie się modlimy. Taki szabat zawsze bardzo mnie wzrusza”.